Mayday 2
Ray Cooney
Czas: 120 min 1 Duża Scena Karmelicka 6
Obsada:
Tłumaczenie | Elżbieta Woźniak |
Reżyseria | Marcin Sławiński |
Scenografia | Joanna Schoen |
Asystent reżysera | Alina Kamińska |
Inspicjent/ sufler | Teresa Twardziak-Bazylczuk i Monika Handzlik |
Mayday 2 (Cought In the Net)
Widmo kazirodztwa zawisa nad rodzinami taksówkarza-bigamisty – a wszystko przez nowe technologie komunikacyjne! Syn Barbary i córka Mary przypadli sobie do gustu przez Internet, a teraz dążą do prawdziwego poznania (również w sensie biblijnym…).
Po osiemnastu latach od wydarzeń znanych z „Maydaya” John Smith nie zmądrzał ani o jotę i wciąż czyni akrobatyczne wysiłki, żeby utrzymać obie żony w stanie nieświadomości. Jedna z nich to rasowa wydra, druga etatowa kura domowa, ale z pewnością żadna z nich nie chciałaby wnuka ze skazą genetyczną.
O końcu podwójnego życia naszego bohatera nie wspominając…
Premiera: 4 czerwca 2005, Duża Scena
Marcin Sławiński, warszawianin urodzony w 1951, reżyser teatralny i aktor. W 1973 ukończył studia na Wydziale Aktorskim PWST w Warszawie i przez 11 lat był aktorem Teatru Narodowego, częściowo za dyrekcji Adama Hanuszkiewicza. Wystąpił w jego głośnych spektaklach: „Antygona”, „Trzy po trzy”, „Wacława dzieje” (1973), „Balladyna”, „Jezioro Bodeńskie”, „Wesele” (1974), „Mickiewicz – Młodość”, „Płatonow” (1976), „Fedra”, „Sen srebrny Salomei” (1977), „Dziady część III i Ustęp” (1978); przy adaptacjach Dygata i Wyspiańskiego pełnił także funkcję asystenta reżysera. Grał również u Swinarskiego w „Pluskwie” (1975) i Peryta w „Romeo i Julii” (1981).
Jako samodzielny inscenizator debiutował „Zamianą” Paula Claudela w ramach warsztatu reżyserskiego PWST na scenie Teatru Narodowego w 1982, a w następnym roku uzyskał dyplom Wydziału Reżyserii warszawskiej PWST. W ponad 20 teatrach zrealizował ponad 50 spektakli, z czego około połowa to polskie prapremiery; do najważniejszych należą: „Kompot” Kofty i Rychtera (Radom, 1983), „Pięć dni Lemuela Guliwera” Nowickiego (Warszawa, 1985), „Róbmy swoje” wg Młynarskiego (Płock, 1987), „Zbrodnie serca” Henley (Warszawa, 1991) czy „Pokój Marvina” McPhersona (Bielsko-Biała, 2002). Pełnił też funkcję kierownika literackiego Kwadratu (1989-1995) i Powszechnego w Łodzi (1995-7) oraz konsultanta programowego w tych samych placówkach (odpowiednio: 1995-7 oraz 1997-2002). Obecnie jest etatowym reżyserem Teatru Powszechnego w Łodzi.
Przez wiele lat współpracował z Teatrem TV; między 1974 a 1985 wystąpił w 15 spektaklach, zaś od 1989 do 1993 wyreżyserował cztery przedstawienia. W okresie postępującej komercjalizacji mediów publicznych był jednym z realizatorów sitcomu „Lokatorzy” (1999-2005). Jak aktor wziął również udział w kilku filmach kinowych i telewizyjnych oraz dwóch spektaklach Teatru Polskiego Radia.
Z czasem wyspecjalizował się w sztukach lżejszego kalibru, szczególnie anglosaskiego „drama company”: Ayckbourna, Frayna, Schisgalla, Simona i Cooneya. Realizował je w Teatrze Kwadrat oraz w Radomiu, Łodzi, Zabrzu, Katowicach, Wrocławiu, Bydgoszczy, Bielsku-Białej, Olsztynie, Gliwicach, Słupsku, Elblągu i Rzeszowie. Dla Teatru Bagatela wyreżyserował „Mayday 2” (2005) i „Szalone nożyczki” (2006).
Jak sam mówi o rozrywkowym repertuarze: „Istnieje bardzo sprawiedliwa i obiektywna ocena teatru komediowego, sprawiedliwsza od recenzentów. To sala. Widownia, która bawi się lub właśnie kompletnie nic jej nie śmieszy. Przygotowując sztuki „śmieszne”, mam zawsze duże obawy, z końcem prób żaden z ogranych po tysiąckroć dowcipów już nie śmieszy, nic się nie układa, napięta do granic wytrzymałości nerwów „maszyneria” teatralna w przedpremierowej gorączce zgrzyta i trzeszczy. I dopiero podczas pierwszego spektaklu ta poczwarka przeradza się, no, ma szansę przerodzić się w motyla. Współpracuję często z fachowcem od komedii Wojciechem Pokorą i on na ostatnich próbach zwykł dopominać się publiczności. Bo potrzebuje już publiczności – partnera oddziałującego z drugiej strony.”
Włodzimierz Jurasz „Grunt to rodzinki”, „Gazeta Krakowska”, 7 czerwca 2005:
„Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu - głosi znane porzekadło. Rodzina, rodzina, nie cieszy, gdy jest, lecz kiedy jej ni ma, samotnyś jak pies, śpiewali Starsi Panowie (dwaj). Z obu tych, w zasadzie sprzecznych, maksym, John Smith, bohater farsy Raya Cooneya, zatytułowanej "Mayday", wybrał tę drugą. Co zaowocowało skutkami znanymi już w całym niemal świecie. Tekst, opowiadający o londyńskim taksówkarzu-bigamiście, żyjącym równocześnie z dwoma rodzinami, odnosi wielkie sukcesy na scenach wielu krajów. W samej Bagateli grany jest od 10 lat, a liczba przedstawień przekroczyła 700. Trudno więc dziwić się autorowi, że postanowił zdyskontować sukces i napisał farsę "Mayday 2".
Trudno też dziwić się Bagateli, że postanowiła ten teatralny sequel (ciąg dalszy) wprowadzić do repertuaru. Czym jest farsa? Jak stwierdza "Słownik terminów literackich" pod redakcją Janusza Sławińskiego - to odmiana komedii obejmująca utwory sceniczne o błahych konfliktach, posługujące się środkami komizmu sytuacyjnego, błazeńskimi wyjaskrawieniami, efektami groteski i karykatury. Ponieważ tekst "Mayday 2", podobnie jak i inscenizacja Marcina Sławińskiego, wyczerpują wyliczone tu znamiona, właściwie można by pisanie tej recenzji zakończyć. Bo zarówno Niżej Podpisany, jak i jego W. Cz. Małżonka, jak też obecny na premierze we własnej osobie Redaktor Naczelny "Gazety Krakowskiej" Marek Zalejski, chichrali się podczas przedstawienia bez opamiętania - co powinno wystarczyć do stwierdzenia, że premiera była nader udana (pomijam: 1. pewne zażenowanie tzw. inteligenta, towarzyszące wspomnianemu chichraniu; 2. ewidentne mielizny scenariusza, nie stroniącego od braku logiki; 3. niewytłumaczalne psychologicznie zachowania bohaterów). Czyli - było fajnie (czytaj: tak jak być powinno). Niżej podpisany nie byłby jednak sobą, gdyby nie postawił fundamentalnego pytania, luźno tylko związanego z inscenizacją Marcina Sławińskiego: po kiego licha główny bohater, John Smith, wkładał tak wiele wysiłku w życie z dwoma kobietami jednocześnie... Ale tę kwestię może rozstrzygnąć nie skromny recenzent "Gazety Krakowskiej", a jedynie sam śp. dr Zygmunt Freud.”
Agnieszka Marszałek, „Didaskalia” nr 67/68, 1 czerwca 2005:
„Plusy:
1. Zabawny tekst - pomysł wprawdzie nienowy, ale takie jest prawo farsy: im więcej powtórek, tym śmieszniej, bo jeśli publiczność spodziewa się, że po raz kolejny padną określone słowa albo powróci znana sytuacja, są gotowi na śmiech. Bigamista, zakochany w obu żonach, po kilkunastu latach wpada w sytuację patową (jego dzieci z obu związków poznały się przez internet i najwyraźniej mają się ku sobie!) i czyni akrobatyczne wysiłki, żeby utrzymać obie żony w stanie nieświadomości.
2. Dobrze zagospodarowana przestrzeń, w której - zresztą zgodnie z życzeniem Cooneya - rozgrywają się wydarzenia w obu mieszkaniach, bez konieczności zmian dekoracji.
3. Kilka dobrych, zagranych "z nerwem" ról: przede wszystkim poczciwy Stanley, który działa w najlepszej wierze i dlatego brnie w najdziksze niedorzeczności - w wykonaniu Łukasza Żurka - oraz Tata, którego Marek Litewka wyposażył w "gumową" fizjonomię, wdzięk zaawansowanego sklerotyka i nieodparty pociąg do kobiecych biustów.
4. Warto docenić umiar, który w przypadku farsy, grającej dwuznacznikami i mnożącej nieprawdopodobieństwa, trudno zachować. Reżyser dbał, by nie przeszarżować. (…)”
Joanna Targoń, „Gazeta Wyborcza” – Kraków, 10 czerwca 2005:
„(…) Łukasz Żurek w roli Stanleya, rozlazłego sublokatora taksówkarza, wbrew sobie dźwigającego na swych barkach zadanie zacierania wpadek przyjaciela i wymyślający ad hoc coraz to bardziej szalone usprawiedliwienia dla coraz bardziej skomplikowanych sytuacji, tworzy postać naprawdę zabawną - i z charakterem. No i jest jeszcze Marek Litewka jako sklerotyczny tata Stanleya, wnoszący na scenę nieco niewymuszonego wdzięku i poczucia absurdalnego humoru. (…)”
„Śmiech aż do bólu” – rozmowa z Maciejem Sławińskim
Czy policzył Pan ilość fars i komedii, które ma na swym reżyserskim koncie?
- Nie, ale sztuk śmiesznych i nieśmiesznych uzbierało się ponad pięćdziesiąt. To niezły efekt, zważywszy fakt, że zacząłem reżyserować dość późno, gdyż najpierw zajmowałem się aktorstwem.
Zacznijmy od przepisu na dobrze wyreżyserowaną farsę, jako że Pan właśnie jest specjalistą tego typu teatralnej strawy.
- Podstawa to oczywiście dobra sztuka, a właściwie scenariusz, bo tym zwykle są komediofarsy, w których reżyserowaniu rzeczywiście mam duże doświadczenie. Dobry tekst trzeba umieć właściwie rozczytać, łącznie z didaskaliami, bo w nich często kryje się wiele teatralnych smakowitości. Trzeba też być lojalnym wobec autora i zawierzyć jego pomysłowości. No i oczywiście solidnie, ciężko popracować, bo reżyserowanie farsy wymaga zegarmistrzowskiej wręcz precyzji w konstruowaniu całego scenicznego mechanizmu. Przysłowiowe już drzwi w każdej farsie muszą się zamknąć i otworzyć w idealnym rytmie i w precyzyjnie wyznaczonym momencie. Właściwe tempo i rytmy obowiązują też w dialogach, które aktorzy powinni podawać z błyskotliwością i lekkością. To wymaga treningu.
I - również - szczególnych umiejętności od aktorów.
- To prawda. Nie wszyscy aktorzy radzą sobie z farsą, którą grać trzeba poważnie, na serio, a jednocześnie umieć osiągnąć najwyższy poziom absurdu czy groteski. Do tego mile widziane jest też poczucie humoru, inteligencja i lekkość, którą uzyskuje się w zespole ludzi lubiących się i chcących ze sobą pracować. Praca nad tego typu repertuarem powinna być także słoneczna od środka. Tutaj, poza precyzją, niczego nie da się z aktora wydusić, bo wówczas całość straci swą lekkość.
„Mayday 2”, którego premierę Pan przygotowuje, to dalsze losy bigamisty znanego z pierwszej wersji sztuki, „Mayday”, będącej hitem na polskich i światowych scenach. Czy tym razem Cooney zaskoczy nas czymś jeszcze zabawniejszym?
- On jest mistrzem świata tego gatunku, znającym teatr od podszewki i jak mało kto wie, w jaki sposób bawić widzów. „Mayday 2” to jest ten sam Cooney, co w wersji pierwszej, mający swój patent na budowanie farsy, której schemat jest zawsze ten sam - bohater wpada w niezwykłe tarapaty. Czy będzie nim minister ukrywający kochankę, czy nobliwy profesor z nieślubnym dzieckiem, czy wreszcie bigamista - to za każdym razem mamy do czynienia z kompromitującą sytuacją, (…) wszystkie te sytuacje są prawdopodobne. Co prawda jest to dzień z życia, który może się zdarzyć raz na sto lat, ale jednak prawdopodobny. Przyglądając się tym z pozoru absurdalnym sytuacjom, oglądamy prawdziwych ludzi w prawdziwych stanach psychologicznych, emocjonalnych, w znanych nam odruchach i reakcjach doprowadzonych do cienkiej granicy absurdu, ale jej nieprzekraczających. Cooney ma niezwykłą inwencję w piętrzeniu perypetii, co sprawia, że w jego sztukach tak wiele jest humoru słownego i sytuacyjnego. Jego sztuki to jest sto procent zabawy i śmiechu...
...które zapewne i Pan nam gwarantuje?
- Trochę boję się tak chwalić. Ale sądzę, że jeśli uda nam się nie zepsuć tej sztuki, to będziemy mogli z czystym sumieniem zaprosić na nią widzów, którzy nie szukają w teatrze odpowiedzi na egzystencjalne pytania, lecz chcą spędzić miły i wesoły wieczór. I poczuć na własnym, wymasowanym splocie słonecznym, że śmiech to zdrowie.
/”Dziennik Polski”, 2 czerwca 2005/