Tramwaj zwany pożądaniem
Tennessee Williams
Czas: 170 min 1 Duża Scena Karmelicka 6
Obsada:
Tłumaczenie | Eugeniusz Cękalski |
Reżyseria | Dariusz Starczewski |
Scenografia | Joanna Schoen |
Muzyka | Bolesław Rawski |
Projekcje | Dawid Kozłowski |
Światła | Marek Oleniacz |
Asystent reżysera / inspicjent / sufler | Joanna Jaworska |
Tramwaj zwany pożądaniem (A Streetcar Named Desire)
Nowy Orlean po koniec lat 40. Pod oknami mieszkania Stelli i Stanleya Kowalskich przejeżdża tramwaj zgodnie z miejscowym zwyczajem nazwany „Pożądaniem”. Pewnego dnia wysiada z niego starsza siostra dziewczyny, zmysłowa Blanche DuBois, konfabulantka i nimfomanka. Ale czy na pewno możemy ją tak zaszufladkować?
Wielopłaszczyznowa osoba Blanche wciąż budzi kontrowersje i sprzeczne interpretacje. Trudno jest ją polubić, jeszcze trudniej ustosunkować się do niej, ale niemożliwym jest przejść koło niej obojętnie. Przedłużająca się wizyta w domu siostry i szwagra powoduje rosnące napięcie między bohaterami, które nieubłaganie doprowadza do tragicznego finału.
Ta ponadczasowa, wyśmienicie napisana rola dramatyczna od zawsze stanowi ogromne wyzwanie aktorskie. W interpretacji Dariusza Starczewskiego w Blanche wcieliła się Magdalena Walach, uwiarygodniając postać neurotycznej, rozchwianej emocjonalnie, starzejącej się nauczycielki. To kolejna, po siedmiu latach od inscenizacji Marty Meszaros, adaptacja „Tramwaju zwanego pożądaniem” na deskach Teatru Bagatela.
Obok głównych postaci w przedstawieniu pojawia się w przejmującym i jakże kluczowym epizodzie Meksykanki: Renata Przemyk.
Prapremiera sztuki odbyła się na Broadwayu 3 grudnia 1947 w reżyserii Elii Kazana, z Marlonem Brando, Jessicą Tandy, Kim Hunter i Karlem Maldenem. Spektakl, mający wielki wpływ na zmiany w amerykańskim, a następnie i światowym, teatrze, grano bez przerwy przez następne dwa lata ze zmianami obsadowymi. Premierę londyńską wyreżyserował w 1949 Laurence Olivier, obsadzając w głównych rolach Bonara Colleana, Vivien Leigh i Renee Asherson.
Leigh i Brando wystąpili także w nagrodzonej czterema Oscarami (w tym za scenariusz dla Williamsa) ekranizacji Elii Kazana z 1951. Film ten stał u początków inwazji absolwentów Actors Studio Lee Strasberga na Hollywood, która przyczyniła się do kulturowej i obyczajowej rewolucji w Stanach Zjednoczonych.
Sztuka do dziś wystawiana jest na całym świecie, na nowo adaptowana dla kina, telewizji i teatru; na jej podstawie skomponowano operę i dwa przedstawienia baletowe.
Premiera: 1 maja 2009, Scena na Sarego 7
Spektakl przeniesiony na Dużą Scenę.
W spektaklu jako rekwizyty użyte zostały wyroby tytoniowe.
Dariusz Starczewski urodził się w 1965 w Częstochowie. Absolwent Lart*studiO, krakowską PWST ukończył w 1998; jego rolą dyplomową był Aristarch w „Samobójcy” w reżyserii Jerzego Treli – spektakl zdobył Grand Prix, zaś aktor wyróżnienie, na XVI Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi.
Zadebiutował na scenie już w 1993 z Grupą Rafała Kmity, z którą jest związany do dziś. Współpracę z Teatrem Bagatela rozpoczął w 2001 rolą Kułygina w „Trzech siostrach” (reż. A. Domalik). W zróżnicowanym dorobku ma role w dramatach Shakespeare’a, Büchnera, Gogola, Czechowa, Ibsena, Jerofiejewa, Gombrowicza, Iredyńskiego, Mrożka i Herberta oraz w adaptacjach Dostojewskiego i Kafki. Z dezynwolturą przechodzi od postaci Wujaszka Wani do Leopolda z allenowskiego „Snu nocy letniej”. Występował w krakowskich teatrach: Starym, Łaźni, Bückleina, Nowym, Łaźni Nowej, STU oraz warszawskich Na Woli i Rampa.
Asystował Maciejowi Sobocińskiemu przy inscenizacji „Rewizora” (2002), a w dwa lata później zadebiutował jako reżyser „Szklaną menażerią”; kolejno zrealizował jeszcze „Heddę Gabler”, „Kto otworzy drzwi?” (spektakl dyplomowy PWSFTviT), „Tramwaj zwany pożądaniem”, „Rosyjską ruletkę” (Teatr im. Żeromskiego, Kielce), „Sen nocy letniej” (Międzynarodowy Festiwal Reżyserii Teatralnej „Versionale” w Dreźnie), „genomgnom” (Eurodramafest 2011) oraz „d o w n_u s” (premiera w Teatrze STU).
Występuje również w filmach krótko- i pełnometrażowych oraz programach telewizyjnych, zagrał także w spektaklu Teatru Telewizji. Jest założycielem platformy artystycznej „sztuka na wynos” oraz firmy szkoleniowej „SZiN”.
Paweł Głowacki „Ostatnia gra w chowanego”, „Dziennik Polski” online, 6 maja 2009:
„W środku cieni Blanche DuBois fabrykuje maski. O skórze pergaminowej, rudych włosach i oczach z igieł szamanów akupunktury - grająca Blanche Magdalena Walach jest w wyreżyserowanym przez Dariusza Starczewskiego "Tramwaju zwanym Pożądaniem" Tennesseego Williamsa trochę jak echo Marcela Marceau, mima, który bez słowa nadawał ciężar powietrzu i z własnej twarzy jednym, dwoma, trzema grymasami lepił dowolną twarz ziemian. Pergaminowa Blanche gra, a cienie wokół niej od lat gęstnieją dzień po dniu.
Cienie czasu przeszłego. Cienie zmarłych w rodzinnym domostwie Belle Rive. Cienie ich przedśmiertnych skowytów w komnatach cierpliwego aksamitu. Cienie nagłych cisz po skowytach i cienie krwi stygnącej na jedwabnych poduszkach tuż przy szyjach trupów. Cienie trumien, świeżych dołów, uparcie powracającej frazy "z prochu powstałeś...", stukotu grud o wieko i szmeru wieńców na przyklepanym łopatami kopcu. Cienie czarnych sekretów przodków. Cienie jej czarnych sekretów - samobójcza śmierć ukochanego, grzeszny romans z nieletnim, nocne brzmienia pokoju na godziny w hotelu "Flamingo". Cienie kawałków domostwa wyprzedawanych za długi, wreszcie cień pustki po utraconym Belle Rive. Cienie coraz gęstsze, coraz bliżej. Blanche nie ma już dokąd iść - cienie już są na pergaminowej skórze. Już nie da się nie pamiętać - więc Blanche gra z cieniami. Robi teatr masek. Gra o dzień zwłoki. O minutę bez pamiętania. O oddech.
Z legendarnej sztuki Williamsa Starczewski wyłuskał właśnie to: potwornie samotną, z góry na fiasko skazaną grę. Pergaminowa Blanche przecież wie, że losem jej jest powolna utrata wszystkiego, utrata nie do zatrzymania, i wie, że z tego, co zwykliśmy pięknym życiem brawurowo nazywać, w jej przypadku na końcu pozostanie dokładnie to, co zostało z umierających w domostwie Belle Rive - krótki skowyt bez znaczenia, krew stygnąca na poduszce, a później cisza bez końca. Potwornie samotna gra lęku przed tak wyblakłym finałem - gra właśnie z i dla wyblakłego finału. To Starczewski wyłuskuje i kładzie palec na wargach wszystkiego, co w narzeczu magisterskich prac teatrologicznych zwie się problematyką społeczno-rodzinno-psychologiczno-polityczno-erotyczną "Tramwaju zwanego Pożądaniem". Inaczej - co publicystyczne, Starczewski zostawia publicystom.
Jego Blanche przyjeżdża zatem do swojej siostry Stelli (Ewelina Starejki) i jej męża Stanleya (Michał Kitliński) bo już nie ma dokąd iść. Przyjeżdża, by się pożegnać i może ostatni raz w teatrzyk się zabawić ku uciesze cieni błąkających się po pergaminowej skórze, by dla nich komedię odegrać przy pomocy nic, bądź mało rozumiejącej Stelli, topornego Stanleya, Mitcha (Przemysław Redkowski), co się w niej fatalnie zakocha, i całej reszty ludzkiej menażerii kamienicy przy jednej z nic nie znaczących ulic Nowego Orleanu.
Przyjeżdża i gra. Niczym stary, mityczny mim - z własnej twarzy fabrykuje tikami dowolną maskę kobiecą. Jest dzierlatką, kokotą, arystokratką albo kimś bez właściwości. Idzie dalej - inaczej niż mityczny mim, wciska w gardło maski dźwięków. Słychać smolisty alt, ćwierkanie pensjonarki, płaski chichot blondynki, lepką ciszę człowieka bezradnego. Wreszcie - zakłada maski na gesty. Jest więc trzeciorzędną dziwką, zdewociałą myszą szarą, kobietą złamaną, płytką frenezją palców głupawej hrabiny. Na twarzy, w gardle, w gestach - wszystko, co chcecie. I wszystko to powiada, że teatr wprawdzie nie ocala - ale co szkodzi zagrać jeszcze raz, ostatni?
Zdumiewająca jest Walach. Jak wziąć na siebie taki ogrom i przez trzy godziny prawie nie schodząc ze sceny - nie zgubić ni ziarna? Nie wiem. Nie wiem też ściśle jak z Williamsa sztuki legendarnej, co zdaje się być rodzajowym obrazkiem z życia małych ludzi w wielkim mieście na południu USA, jak z niej Starczewski wyłuskać zdołał aż tak cierpki, pięknie cierpki, pełen nieuchwytności i diabelnie czysty seans o skazanej na fiasko grze ze śmiercią. Wiem jedynie, że lubię ten gatunek własnej bezradności.”
Elżbieta Konieczna, „Miesiąc w Krakowie” online, 5 sierpnia 2010:
„Już nawet nie pamiętam, dlaczego w kwietniu ubiegłego roku nie byłam na premierze tej sztuki. Nieważne. Gorzej, że nie miałam świadomości, iż ominęło mnie wtedy bardzo dobre przedstawienie. Czyste inscenizacyjnie, świetne aktorsko. Aktorsko? Czy można używać takich superlatywów oceniając role, w których blisko 60 lat temu legendarne sukcesy odnosili Vivien Leigh i Marlon Brando w obsypanym Oscarami filmie Elii Kazana? Można. Powiem więcej, jako stary radiowiec mam w uszach jeszcze jedno przedstawienie - każdy niuans głosów krakowskich aktorów Zofii Niwińskiej i Wiktora Sadeckiego z archiwalnego nagrania głośnego przed laty „Tramwaju zwanego pożądaniem” w Starym Teatrze, ciarki szły po grzbiecie, gdy się słuchało tej jednej, jedynej zachowanej z tamtego przedstawienia sceny gwałtu i szaleństwa. Ale teraz też mi nie przeszkadza to zderzenie krakowskiej legendy ze skromnym spektaklem granym w zaciszu bocznej ulicy Krakowa.
Dariusz Starczewski kilka lat temu wystawił w Bagateli „Szklaną menażerię” T. Williamsa. Był to uroczy, mądry, delikatny i, mimo upływu czasu od amerykańskiej prapremiery, zadziwiająco współczesny spektakl. Tak też jest w przypadku „Tramwaju zwanego pożądaniem”. Przedstawienie oparte na solidnych, realistycznych podwalinach, konkrecie faktów, charakterów postaci, równocześnie unosi sztukę w świat teatralnej poezji, metafory. Nie odrywa się wzroku od naturalnie grających aktorów, bez cienia fałszu, efekciarstwa. Blanche, Stanley, Stella, Harold po prostu są. Z nami, dla nas. Kto tylko może, niech idzie do Bagateli na to przedstawienie! Rzadko w krakowskich teatrach pojawiają się tej klasy spektakle.”
Wacław Krupiński, „Wielki zachwyt i takież wielkie zdumienie”, „Dziennik Polski”, 24 lutego 2013:
„Jaka szkoda - myślałem, bijąc zapalczywie brawo - że upadły w Krakowie przyznawane w plebiscycie teatromanów Złote Maski, że nie ma już nagród Ludwika. Miniatura Solskiego w roli Starego Wiarusa byłaby jakże zasłużonym zwieńczeniem roli Blanche. Szkoda też, że krakowska Nagroda Teatralna im. S. Wyspiańskiego została ustanowiona dopiero rok temu; toż grająca Blanche aktorka byłaby pretendentką idealną. Niestety, nagroda ma uwzględniać osiągnięcia minionego roku. A ten spektakl miał premierę w maju 2009 r. Ale przecież aktorka wciąż w nim gra, w roku minionym czyniła to także...
Wreszcie dotarłem do Teatru Bagatela, na którego Dużej Scenie grany jest z powodzeniem "Tramwaj zwany pożądaniem" w reżyserii Dariusza Starczewskiego. Głośna ongiś sztuka wciąż wystawiana jest z powodzeniem, które zapewnił jej zrealizowany przeszło 60 lat temu film w reżyserii Elii Kazana. On główną rolę powierzył Vivien Leigh (zasłynęła wcześniej jako Scarlett 0'Hara w "Przeminęło z wiatrem"), która jako Blanche otrzymała drugiego w swej karierze Oscara. Starczewski oddał tę rolę Magdalenie Walach. I też miał wyczucie potężne. Dawno nie widziałem w teatrze tak misternie poprowadzonej, tak przekonująco, tak zjawiskowo zagranej jakże trudnej roli, roli tak zapadającej w emocje widza, tak zatrzymującej się pod powiekami. Zwłaszcza drugi akt, gdy neurotyczna Blanche wie, że związek z Mitchem to kolejna ułuda. Ileż stanów emocjonalnych oddaje Magda Walach, z jakąż siłą prawdy maluje rozpacz i wyniosłość, realność przeżywanej sytuacji i urojenia... Jest przejmująca i odrażająca, by po chwili znów być wyniosłą damą, świadomą urody i siły w kontaktach z mężczyznami. I ten iście szekspirowski finał... Ktoś, kto ceni w teatrze aktorstwo, tu zobaczy je na najwyższym poziomie.
(...) Tu wystawia się Szekspira, Dostojewskiego, Czechowa. Przykładem "Wujaszek Wania" choćby (znów świetna Walach), czy niedawna premiera na Scenie Sarego 7, a nawet światowa prapremiera "Układu" Kazana, który w tłumaczeniu i adaptacji Radosława Paczochy wyreżyserował Michał Kotański. Fakt, wydał mi się ów spektakl z lekka za długi, ale w zamian mogłem dłużej z przyjemnością obcować z wcielającym się w Eddiego Dariuszem Starczewskim, którego oglądam na scenie bodaj od czasu "Wszyscyśmy z jednego szynela" Grupy Rafała Kmity, z którą wciąż współpracuje. Szczerze tej roli aktorowi gratulowałem.”
„Zadanie do wykonania” – rozmowa z Dariuszem Starczewskim
- Darku, to już twoje drugie spotkanie z Tennessym Willimasem. Nie tak dawno reżyserowałeś przecież „Szklaną menażerię”. Czy w związku z tym można wysnuć wniosek, że lubisz klasyczne amerykańskie dramaty tego autora?
- Nie interesują mnie wyłącznie kanoniczne teksty dramatyczne - mając na uwadze także zrealizowaną przeze mnie „Heddę Gabler” Henryka Ibsena. Raczej bym powiedział, że mam słabość do dobrej literatury teatralnej. Po prostu: czytana sztuka musi wywołać we mnie jakiś rezonans. Musi mnie intensywnie pociągać, wabić i kusić. I tak się jakoś składa, że te tzw. teksty klasyczne mają dla mnie największą moc przyciągania.
Pozwoliłbym sobie na następujące uogólnienie. Twórczość Ibsena można porównać do filmów Bergmana, a Williamsa do bardzo dobrego kina hollywoodzkiego. Raz masz ochotę na jedno, czasami na to drugie.
- Co zatem uwiodło cię w „Tramwaju"...?
- Teksty, które egzystują w teatrze przez wiele dziesiątków lat, mają siłę, która jest większa niż doraźna i powierzchownie zawarta w nich obyczajowość. Przecież twórczość Williamsa nigdy nie była na wskroś realistyczna, choć zawsze jego dramaty odnoszą się do bardzo konkretnych miejsc, czasów i ludzi. Ponadto ich ogromnym atutem jest intensywny, wręcz filmowy, montaż scen i dialogów. Ale nie to, oczywiście, jest najbardziej istotne, tylko treść wciąż aktualnych tematów i symboliki.
- Skoro już wspomniałeś o „filmowości" sztuk Williamsa, nie mogę cię nie zapytać o rzecz najprostszą. Nie boisz się porównań do słynnego filmu Elii Kazana zrealizowanego na podstawie „Tramwaju”? Zdaje się, że ten nagrodzony kilkoma Oscarami film, w świadomości widzów jest wciąż bardzo mocno obecny.
- Niewykluczone jest, że „Tramwaj zwany pożądaniem” między innymi dlatego jest wciąż realizowany w teatrze po to, by kolejni twórcy mogli się zmierzyć z mitem filmu Kazana. Nie udaję, że go nie znamy, przeciwnie, celowo używam niewielkich fragmentów filmu, bo porównań i tak nie unikniemy. Nie ma na to szans. Nawet jak ktoś nie widział tego obrazu, to na pewno o nim słyszał, i ze słyszenia nadbudował sobie wyobrażenia o tekście Williamsa. W naszym spektaklu spełnia on funkcję ironicznego komentarza.
- Dokąd zmierza współczesny „Tramwaj”?
- Reżyserując „Tramwaj" chciałem...
No właśnie, i tu zaczyna się korowód truizmów... Banał goni banał. Najchętniej nic bym nie mówił, pozostawiając widzowi spektakl. Niech sam się z nim konfrontuje: „To widzę”, „tego nie ma”, „tego nie rozumiem”, „to mnie drażni”. To byłaby uczciwa sytuacja, do której można się odnieść. Co kogo obchodzi, czego ja chciałem!
Jeśli dowiedziałbym się, że nastąpiła komunikacja między sceną a widownią, to zrealizowałbym najbardziej podstawowe zadanie, jakie stoi przed teatrem. Pewnie dlatego kazałem aktorce w moim imieniu wejść w publiczność, chwycić widza za rękę i powiedzieć do niego ostatni monolog. Jeśli wypowie tylko do niego te najintymniejsze słowa, a on je zapamięta, uznam, że zadanie zostało dobrze wykonane.
Ale skoro nalegasz. Dobrze...
Jesteśmy skazani na upływ czasu. Na starość i choroby, na przemijanie... Dzisiaj mamy do czynienia z wręcz karykaturalnym wyparciem tego problemu z naszej świadomości i kultury. Świat się odmładza; robi sobie operacje plastyczne, zapamiętale ćwiczy starzejące się ciała, każe nosić dżinsy, by markować upływ lat. Wydaje się, że tylko młodość jest dynamiczna i coś warta. Starość funkcjonuje jako element zbędny. Koszmarny sen! Wystarczy się obudzić i problem zniknie. Spazmatyczna ucieczka w życie, w pożądanie, to odpowiedź Blanche na lęk przed śmiercią.
A zatem dla mnie centralny problem w „Tramwaju” to śmierć i przemijanie. Jak sądzisz, chyba aktualny?
- W związku z tym nie usunąłeś, jak to bywało w poprzednich realizacjach, postaci Meksykanki, granej tutaj przez Renatę Przemyk.
- Meksykanka to symbol, bez którego nie ma dla mnie tego tekstu! Cała inscenizacja, z oszczędną scenografią Joanny Schoen, osadzona jest w realiach połowy ubiegłego wieku. Ale obok niej umieściłem równoległy wątek: aktorki. Oczywiście nie dopisałem do sztuki Williamsa ani linijki, ale bazując na niej doinscenizowałem strukturę przestrzeni aktorki wcielającej się w Blanche. To takie współczesne lustro.
Wiara aktorki w magiczną moc teatru odmieniającą rzeczywistość bliska jest wierze Blanche w podobną siłę symbolicznego chińskiego lampionu, który zakłada na gołą żarówkę lampy Stanleyów. Czy to wiara tylko jednostronna? To pytanie przerzucam przez rampę za pomocą figury Aktorki - Blanche.
- W „Tramwaju” jest jeszcze wiele innych tematów.
- To prawda. Jest wpisana w ten tekst opozycja: kultura a człowiek w swej pierwotnej, instynktowej formie. Blanche i Stanley będą dwiema obcymi siłami ścierającymi się w śmiertelnej walce. Można również czytać „Tramwaj” jako konflikt między Starą a Nową Europą. Wtedy Polak Stanley byłby barbarzyńcą z Europy Wschodniej, który budzi potworny lęk., ale którego Stara Europa równie mocno potrzebuje, by, jak mówi Blanche, „odświeżyć swoją krew”. Istnieją ciekawe, genderowe interpretacje „Tramwaju”. Można też przeczytać go po prostu jako obyczajowy dramat rodzinny. Na coś trzeba się zdecydować.
/rozmawiała Magdalena Furdyna/